Dotknęłaś mi duszy, tak po prostu, jak stado ptaków, co mi
przeleciało i przypadkiem nad głową któregoś poranka, kiedy niebo było bardziej
błękitne niż zwykle. Jakby bardziej Twoje.
Dotknęłaś mi
duszy, magicznie jakoś trochę. Trochę bardzo. Jak motyl, co przysiadł na dłoni,
gdy ją do przodu wyciągnąłem. Przysiadł i został, trzepocząc mi w okolicach
żołądka skrzydełkami jak szalony książę, co przybył i żąda, by mu miejsce
szykowano.
Dotknęłaś mi
duszy, całkiem przypadkiem, nieumyślnie chyba (a przynajmniej tak sądzę),
przefrunęłaś po nieboskłonie, a ja wpadłem. Wpadłem po uszy w Ciebie. I nie
chcę wypaść, tak sobie myślę. Nie chcę i basta! Wpadłem to nie wypadam.
Dotknęłaś mi
duszy. Rób tak często, będę spoglądał za Tobą i nie będę mógł oderwać wzroku,
jak przed chwilą. Ukradłaś mi ją, zdecydowanie, tę moją dziwną duszę. Nie
oddawaj.
|